Znajomi i nieznajomi twierdzili, że jesteśmy „szaleni” czytaj głupi. Dlaczego? Bo cały wyjazd był na wariackich papierach.
Hakk fish i lawasz – jedzone nieopodal plaży popite zimnym piwem nad brzegiem Balatonu w kiosku z jedzeniem... to jest to! Słone i tłuste, polane kwaśną śmietaną cudo. Ryba usmażona w głębokim skwierczącym tłuszczu, miała idealnie białe kruche mięso, trochę przypominające morszczuka albo sandacza. Nie wiem jaki to gatunek, jedyne co udało mi się ustalić, że po norwesku (a że węgierski jest spokrewniony z językami skandynawskimi) hakk znaczy nacięcie, Ryba rzeczywiście była ciekawie ponacinana jak kiełbaska na grilla A czym jest lawasz? Taki o sobie placek też w głębokim tłuszczu skwierczący podawany na słodko, słono i kwaśno do wszystkiego.
Wracając do Batumi. Miasto rozwija się i idzie to nieźle. Kamienice z przełomu wieku XIX – XX wyglądają niesamowicie. Nowo otwarty hostel „Batumi” cieszy się wzięciem. W tym hostelu szanse dostaje flaszka, która jechała do nas z Polski. Po bardzo miłym wieczorze i zwiedzeniu Batumi jedziemy w góry.
Hostele są niesamowite. Zbierają się tam krejzole, dziwaki z całego świata. Tworzy to niesamowity klimat, nie zawsze przyjemny, ale zawsze ciekawy. Ciekawe czy Ci ludzie o nas też mówili „dziwaki z Wrocławia”
Acha rada. My ze sobą zabraliśmy naklejki z Polska i Wrocławiem oraz małe flagi. Zostawialiśmy te skromne podarki ludziom, którzy nam pomogli i zaciekawili. Skromny prezencik a nie wyobrażacie sobie jak to cieszy i starych i młodych.
Jeżeli Wy lub Wasze matki, żony i kochanki mają zamiłowanie do gotowania i pysznego jedzenia zapraszam do przeczytania na tym blogu postów kulinarnych z sierpnia 2011. Znajdziecie tam wiele dla podniebienia.
Awaria nr 4 – bierze olej. Teraz wiem ze oleju silnik nie brał tylko był wyciek na oringu w rozruszniku. Na szczęście olej można kupić wszędzie oryginalny lub w butelce po coli. Jak kto woli.
Południowa droga na wschód przyniosła nam wiele wrażeń. Do pokonania 180km ale po ok. 30-40km asfalt się kończy i wspinamy się. Nie było tragedii ani pospiechu. Jednak im wyżej tym mniej sil. Madzia wskakuje do marszruty i jedzie się swobodniej. Problem był taki ze marszruta kończy bieg na samym szczycie. Całe szczęście ze nadjechała terenówka. Witek i Anita wzięli Madzie i nadal jechałem sam.
Droga przednia, szuter, błoto, mega błoto, dwie rzeki do przejechania, miodzio. Tego dnia nie dojechaliśmy do celu.
Wardzia (skalne miasto) i kierunek Tbilisi. Cala drogę leje. Ubrania się susza 2 dni po kto by się zatrzymywał i czekał aż minie deszcz.
Awaria nr 5 – GPS zamókł (i tak nie lubię GPS-ów , szkoda tylko , ze to nie był mój)
O Tbilisi nie będę się rozpisywał, bo nie ma o czym.
Kondycja motonga znacznie się pogorszyła, dlatego pada decyzja o powrocie promem przez morze. Oszczędzamy 2tys km. Są bilety i dwa dni czekania na statek. A potem 3 dni czekania na ląd. Dzień na statku najlepiej opisać tak: śniadanie – bimber – obiad – bimber – kolacja – spać..
Z Tbilisi podążamy Droga Wojenna. Jest co podziwiać. Droga wspina się wysoko i podejmuje decyzje, która mnie zaskakuje do dziś. Przed przełęczą zawracamy. Kończy się asfalt pada i się wszystko psuje. Awaria 6 – amortyzator tylni robi się miękki, awaria 7 – stelaż się urywa po raz pierwszy, awaria 8 - stelaż urywa się po raz drugi; awaria 9 – stelaż urywa się po raz trzeci; awaria nr 10 – tylny hamulec przypieka się do tarczy i kończy żywot; awaria nr 11 – drą się rękawiczki i pęka bransoleta od zegarka. Dzień nie mógł się skończyć. Jeszcze leje jest zimno. Śpimy w hotelu bo sił na szukanie czegokolwiek brak. Śpimy w mieście gdzie urodził się Stalin.
Ukraina i wita nas sześciu-godzinna odprawa. Na szczęście nie robi to na nas wrażenia i z dziewięcioosobowej grupy motocyklistów wyjeżdżamy pierwsi. Celnicy coś mówili o 10$ łapówki, ale obeszli się tylko smakiem. Jazda była krotka, bo napotykamy granice Ukrainy z Naddniestrzańską Republika Mołdowy. Kraj uznawany tylko przez Mołdawię i Rosję. Co to oznacza dla nas? Jak się cos stanie w tymże kraju to Polska traktuje to, ze stało się w Mołdawii, a Mołdawia mówi, ze to nie u nich. Czyli dupa blada.
Na granicy po zapłaceniu opłaty drogowej, która jest zależna od marki moto i rocznika (11$) celnik bierze nas na stronę i próbuje wymusić jakieś „ little money ”. Dialog wyglądał tak:
Celnik: „ mogę was wpuścić albo nie wpuścić”
My: „to nas wpuszczaj albo nie wpuszczaj”
Dla szybkiego zobrazowania sobie tej sytuacji powtarzajcie to przez godzinę.
Wymiękł.
Kraina niczym nie wyróżniająca się. Po drodze mały mandat 15$ i 20 bułgarskich lewów za zawracanie na ciągłej i jazdę po pasie dla trolejbusów.
Następny przystanek Kiszyniów. Hostel „Chisinau” omijajcie z daleka. Nie miło i buractwo. Chcemy zwiedzić największe winnice (150km korytarzy), ale nie ma znaków i nie umiemy tam trafić. Nocleg przed Ukraińską granica i uderzamy niczym Turcy na Chocim i Kamieniec Podolski.
Bardzo przyjemna twierdza chocimska i zamek w Kamieńcu. Już chcemy wyjeżdżać i poważna awaria. Gaźnik zalewa świece. Pomoc pana złotnika i po 2h gaźnik wyczyszczony, świece wypalone. Wszystko hula jak należy. Śpimy w prochowniach zamku.
Od 3 w nocy leje. Cala drogę do granicy z Polska leje, ok. 400km. Szybka odprawa na granicy i jesteśmy w Polsce. Rozkoszujemy się droga do Rzeszowa. Na Rynku w Rzeszowie mamy najtańszy nocleg z całej wyprawy.
Rzeszów – Nysa – Wrocław
Pod klatka we Wrocławiu moto umiera. Do tej pory nie jeździ.
Jak sami widzicie nie trzeba mieć motonga za wielkie pieniądze, ani wielkich funduszy. Moja wiedza na temat mechaniki też nie jest wielka. Umiejętności jeździeckie mieliśmy żadne. A jednak się udało. Co ja gadam. My wiedzieliśmy, że to zrobimy. Nie jechaliśmy w przysłowiową czarna dupę, żeby nie było kogoś kto by nam nie pomógł. Liczyliśmy nie tylko na siebie, ale i na ludzi. Nie przeliczyliśmy się. Mamy otwarte głowy i nie jedno jeszcze wymyślimy. Aktualnie motong ma przerwę ale jeszcze zagnamy go do roboty.
Od czego się zaczęło...
Narodził się pomysł wyjazdu do Armenii i poleciało. We wrześniu zrobiłem prawko, w październiku kupiliśmy DR-e a w listopadzie już owa DRa nie chciała odpalić. Zmieniliśmy wyjazd na Gruzje. Spoko loko cała zima przed nami na przygotowania no i trzeba moto poznać „od środka” – do tej pory poznaje.
Jako, że nie grzeszymy kasą wszystko szło po kosztach:
Moje kufry, moje stelaże, i inne dziwne urządzenia
Przed wyjazdem podzieliłem trasę na cztery etapy.
1. tranzyt przez Europę
2. Turcja
3. Gruzja
4. i powrót
Na szczęście taki podział nie zafunkcjonował, ponieważ przejazd przez Europe już był wyprawą. Wszystko było nowe, wszystko było przygodą. Mam nadzieje, że nie jest to tylko uczucie świeżaka.
Jest urlop, jest wyjazd planowany na Dzień Dziecka.
Przyszła wiosna i trzeba się chyba nauczyć w końcu jeździć. W maju robimy wycieczkę po Dolnym Śląsku. Zaczynamy od Wałbrzycha. Nagle zwarcie elektryki, popalone kable, rozrusznik zakręcił się na śmierć. Kupa wielka ale na pych jeszcze pali wiec uderzamy do Karpacza. Tam jest wszędzie z górki, więc nie trzeba będzie pchać. (pchałam z 7 razy w te i we wte - Madzia)
Acha miało być o Gruzji. 4 tygodnie walki w garażu z cała elektryka, rozrusznikiem, stelażami i kuframi jednocześnie.
Uwaga: pierwsze odpalenie od awarii nastąpiło 30 maja (dwa dni przed wyjazdem!). Telefon do żony: „to się dzieje, jedziemyyyyyyyyy!!!!!”
Nie było już czasu sprawdzać co jest do poprawy.
Jako, że to nasza pierwsza motorowa wyprawa to dużo spraw robiliśmy pierwszy raz.
Odcinek Wrocław – Nysa
Mam spakowane kufry , Madzia ma po dach spakowane auto. Niby nic takiego ale… podczas jazdy otworzył mi się kufer i kurtka ocieplana poszła w pizdu.
Cholera, do 1 w nocy myśleliśmy co zabrać a co nie. Do tej pory nie mogę zrozumieć po co wzięliśmy termofor, a Madzia nie wie po co kazałem jej wziąć dżinsy.
Taki wymyśliliśmy sposób przygotowywania się. Na ścianie wisi kalendarz z możliwością wpisywania czynności do wykonania i druga kartka na niej cztery pola: biwak, moto, ludzie, reszta, aby wpisać co zabrać.
Stan rzeczy na dzień wyjazdu:
1. Lewy kufer do Madzi dyspozycji, prawy do mojej (po ok.42 l.)
2. Centralny (chyba 50 l) na
a) narzędzia typu klucze płaskie, pompka, łatki, kleje, uszczelka w tubce, wiązka przewodów, klucz francuski duży, kombinerki, papier ścierny, super taśma srebrna, trytki – opaski zaciskowe, izolacja, garść śrubek i nakrętek, olej, kable do odpalania;
b) zestaw biwakowy, tj czołówka, kuchenka + kartusz 0,5kg, 2x kubki aluminiowe, 2x niezbędniki i inne pierdoły;
3. dodatkowo do upchnięcia wszędzie gdzie się dało 48 zupek chińskich, 12 konserw, pudło batonów (ok. 40szt) i flaszka wódki (dobra rada: lepiej wziąć dwie).
4. na gore kufrów karimaty, śpiwory i namiot
Opisami tego co jedliśmy zajęła się Madzia, gdyż jej kubki smakowe są niesamowite. Ja tylko umiem wyczuć smak dobry, zły, śmierdzi ale dobre.
Drugiego czerwca Nysa – południowy wschód Europy.
Przez większą część drogi mówimy, jacy to jesteśmy głupi i się cieszymy, że właśnie tacy głupi jesteśmy. Suniemy przez granice Czeską, Słowacką. Tutaj zgubiliśmy rzecz nr 2 tzn. papierowa mapę europy i zostały tylko 4 strony. Nie uwierzycie, akurat te , na których są Węgry i Serbia. Kolejne rekordy: pierwszy raz na motocyklu jedziemy po autostradzie !!! Takie kozaki z Nas
No i tej autostrady przed nami sporo ale już wiemy, że frajdy nam to nie sprawia. Balaton zaskoczył nas pozytywnie. Znowu rekordy: ponad 560km za nami, 11h jazdy - bo po co się śpieszyć. Dupska pękają nam w poprzek. Po krótkiej nocy zwiedzamy BALATONFURED. Bardzo turystycznie ale mało ludzi, w końcu to jest dopiero 3 czerwca. Woda ciepła, czysta i przyjemna, i język niemiecki dookoła.
Hakk fish i lawasz – jedzone nieopodal plaży popite zimnym piwem nad brzegiem Balatonu w kiosku z jedzeniem... to jest to! Słone i tłuste, polane kwaśną śmietaną cudo. Ryba usmażona w głębokim skwierczącym tłuszczu, miała idealnie białe kruche mięso, trochę przypominające morszczuka albo sandacza. Nie wiem jaki to gatunek, jedyne co udało mi się ustalić, że po norwesku (a że węgierski jest spokrewniony z językami skandynawskimi) hakk znaczy nacięcie, Ryba rzeczywiście była ciekawie ponacinana jak kiełbaska na grilla A czym jest lawasz? Taki o sobie placek też w głębokim tłuszczu skwierczący podawany na słodko, słono i kwaśno do wszystkiego.
Czyli co? Jedziemy dalej. Niczym Tony Halik i Elżbieta Dzikowska turlamy się na południe Węgier zaliczając niby perłę państwa tj. miejscowość Baja. Jak szybko pojawiliśmy się na rynku w Baji, tak szybko zawinęliśmy rogala. I jeszcze się lekko zgubiliśmy (wg mnie prawie wcale). Ogólnie ciepełko, dobra nieuczęszczana droga, czasu mnóstwo, no pięknie. Pierwsza kontrola graniczna poszła gładko i pierwsze nieplanowane decyzje. Jedziemy zwiedzać Belgrad. Wjeżdżając do Belgradu przeszły mnie ciarki. Ponure blokowisko i żebrzący na skrzyżowaniach. Chyba znają się na motorach bo do nas nikt nie podchodził po kasę. Nie zdziwiłbym się jakby ktoś podszedł i dal nam parę dinarów. Centrum to już inna bajka. Posiłek w Makusiu, wywiad gdzie można spać. I w miasto. Piękny deptak, ciepło, piękne kobiety, brakowało tylko piwka. Brakowało bo … po 22 prohibicja. Dziwne bo piwa 0,5 nie można było kupić ale dużo małych piwek owszem. Sami wiecie ze najważniejszy jest efekt końcowy.
Aaa wjeżdżając do Serbii poczuliśmy, ze jesteśmy w kraju w którym wszyscy się lubią. A chyba do końca tak nie jest. Ludzie życzliwi, pomocni no rewelka. Warto tu przyjechać i pokrążyć.
Jedziemy w kierunku Bułgarii (jeszcze tego nie wiemy - ale niestety trzeba - przejechać przez Bułgarię). Przeczytałem na forum advrider.pl żeby nie kierować się na przejście do Sofii (zapchane przejście) tylko jechać na Thesaloniki, a później odbić na Sofie. Tylko, ze tego później nie ma. Kiedy autostrada się już skończyła i znaki pokazały, ze jesteśmy kilkanaście kilometrów od Macedonii musiałem zrobić coś co każdy facet robi to z obrzydzeniem. Pytamy się o drogę !!! Szybka akcja i już siedzimy za stołem dopijając kawę i patrząc jak szwagier gospodarza polewa bimberek – nie tylko patrząc w sumie bo z tradycją się nie dyskutuje.
Kierujemy się na Bułgarię przez górki. Super winkle. Bułgaria. Od razu niemiło. Nikt nawet wody nam nie chciał dać z kranu. Dlatego postanawiamy jechać do bólu. Pierwsza mała awaria, brak kierunkowskazów. Wygląda jakby paliło żarówki ale to nie to. Mała zapałka w gnieździe z przodu i po robocie (zapałka do tej pory tam siedzi i się świeci wszystko dobrze). Chcieliśmy ominąć Sofię ale się nie dało. Wjechaliśmy do centrum i nie umieliśmy wyjechać z miasta. Nie jestem zwolennikiem GPS-ów jednak tym razem lekko podpowiedział drogę do … przechodnia, który znal drogę na Istanbul. (ja Madzia chciałam w tym miejscu podkreślić, że cały wyjazd był bez GPS-a! mieliśmy tylko mapy papierowe a i czasem tego brak. Na GPS-ie owszem sprawdzaliśmy głównie prędkość – o tej awarii potem, i wysokość nad poziomem morza) Jechaliśmy, jechaliśmy, jechaliśmy w kraju, który nam się nie spodobał. Interkom się zepsuł jeszcze w Słowacji i nie wiedziałem, ze Madzia ma już dość, a miała i to bardzo dość. Z noclegiem na stacji benzynowej nie było wielkich problemów. Tzn. był jeden problem, bo kobieta ze stacji kiwała głową ‘nie’ a mówiła „no problem”. Się zastanawialiśmy czy jest problem czy go nie ma. Chyba nie było.
Chciałem nadmienić, że wszystkie spostrzeżenia jakie opisuje są naszymi spostrzeżeniami i może zdążyć się ktoś, kto ma całkiem odmienne zdanie np. nt Bułgarów.
Chciałem nadmienić, że wszystkie spostrzeżenia jakie opisuje są naszymi spostrzeżeniami i może zdążyć się ktoś, kto ma całkiem odmienne zdanie np. nt Bułgarów.
Naszym kolejnym celem jest wielki Stanbul. Naprawdę jest wielki ale jeszcze do niego ponad 400km. Na trasie jedna z nielicznych oznak życzliwości. Kierowcy ostrzegają przed policja.
Granica Turecka nie jest szybka, ale jest bezproblemowa. Pierwsza budka, druga budka i też trzecia kurde leci … i tak piec lub sześć budek granicznych. I tu cud. W Bułgarii czyli 2 km wcześniej jechaliśmy w chustach na szyi, w ocieplaczach. Tuz za przejściem granicznym upal, skwar. Słońce tak waliło w łeb ze ho ho.
Na liczniku lekko ponad 1900km. W Stanbule dwie noce i dalej ‘wio’. Przejazd do Azji nie jest tak spektakularny. Ja spodziewałem czegoś naprawdę azjatyckiego. Na całej trasie najbardziej azjatycki był Stanbul i to jego zachodnia część. Ciekawe było to, że na stacjach lub zajazdach na autostradzie zawsze myli auta. Woda w Turcji leje się za darmo wiec i mycie pojazdu masz za darmo. Myją i małe auta i duże auta. Jakie zdziwienie Pana myjącego było jak podjechaliśmy na motongu. Przemyślał popatrzył i .. moto było czyściutkie, aż para leciała. Pada kolejny rekord (tylko mój), jestem najbardziej na południe. Każdy następny kilometr to mój nowy rekord pt. najbardziej na południe, najbardziej na wschód. Madzia była w Indiach wiec jej te rekordy nie obowiązywały.
Turecki kebab – nie uświadczyliśmy nigdzie w Turcji kebabu innego niż opisany poniżej. Wiemy, że istnieją kebaby ociekające sosem, podawane z frytkami na talerzach jednak dla nas przysmakiem były prostsze – bułka (doner), baranina, pomidory, ostra zielona papryczka i pietruszka świeża dodająca niesamowitego aromatu. Żadnego sosu, kapusty, kukurydzy i marynowanych świństw.
No i stało się. Stacja 7 Madzia i Łukasz upadają po raz pierwszy. Błąd świeżaka. Podczas ruszania kierownica skręcona na maksa no i nie utrzymałem.
Kolejny przystanek to słynna Kapadocja, grubo ponad 600km. Na raz się nie dało. Sporo jechaliśmy autostrada jednak nudno nie było. To co widać zza kasku to GIGANTOMANIA. Wszystko ogromne, cementownie, fabryki etc. Miejscówka do spania, przednia.
Awaria nr 2: ślimak prędkościomierza, czyli nie wiemy ile jedziemy, ale nie przeszkadza nam to w ogóle. Awaria nr 3, złamane prawe lusterko. Trochę przeszkadza ale nie nie umożliwia jazdy. Do Kapadocji blisko 200km. Z czym się nam kojarzy Kapadocja. Z jaskiniami, formami skalnymi wyglądającymi jak kutasy i upałem. Na polu namiotowym jesteśmy my i Heiko na BMW R80 . Niezły koleszka. Rzucił robotę i jedzie do Mongolii i Władywostoku, a później nie wie co dalej. Właśnie otrzymaliśmy maila od niego, chłopak jest w Kazachstanie.
Jazda z Kapadocji w kierunku Batumi to bajka. Niesamowite krajobrazy. Nocleg na dziko na wysokości 1550m npm. Szkoda że całą noc lało.
Droga do miejscowości Of miała być bezproblemowa jak poniżej:
Wyświetl większą mapę
Droga do miejscowości Of miała być bezproblemowa jak poniżej:
Wyświetl większą mapę
a w rzeczywistości była taka:!
to ta sama droga w mocniejszym powiększeniu!
Takim off-em jeszcze nie jechaliśmy, czyli rekord padł. Megaśne nawroty, błoto, śnieg, mżawka, widoczność do 10metrow. Dystans 80km , czas przejazdu 4h. Dostaliśmy mocno po dupie. Stacja 9-ta i 11-ta niemoc, Madzia i Łukasz upadają po raz 2 i 3. Było tak ślisko, że przy nawrotach koło przednie uciekało i bach ( tu Madzia – a kto wspomni o tym że musiałam wciąż zsiadać i wsiadać na każdym zakręcie!?). Pierwszy napotkany hotel, jak się okazało jedyny hotel i śpimy. Ciekawostka: wszyscy mówią, ze trzeba się targować. Często byliśmy tak zmęczeni, że nie chciało nam się zbijać ceny. Tutaj podjęliśmy próbę i z 70Tl na 50Tl (a trzeba było powiedzieć 40) za pokój w ładnym, czystym hotelu. Do granicy z Gruzja 140km, spacer. Dopiero przed granicą gruzińską widzieliśmy to z czego słynie Turcja – tekstylia. Tanie koszulki, tanie ubrania. Na granicy lekki tłok. Ktoś bierze mnie, pomaga ominąć kolejki wziąć pieczątki i na koniec chce 10EUR. Ładnie powiedziałem dziękuje i tyle.
Jesteśmy w kraju gór. Aczkolwiek wjeżdżając do Gruzji od przejścia Sarp w stronę Batumi jedzie się po płaskim. Jak każdy potrafiący liczyć jedziemy na oparach. Przypomnę, że „zupa” w Turcji to blisko 2EUR za litr, a w Gruzji 4 zł z haczykiem. Batumi wita nas dziurawymi drogami. Są dwa tematy rzeka jeżeli chodzi o Gruzje, drogi i ludzie. Może jeszcze kuchnia:
Khrynkali – jeśli próbowaliście kiedykolwiek polskie pyzy z mięsem, czeskie knedliki albo chińskie momosy to znacie ten smak. Idealnie przyprawione mięso mielone, mnóstwo ziół w tym aromatyczna kolendra zawinięte w formie sakiewki i ugotowane jak pierogi. Po ugryzieniu wypływa tłuściutki rosołek. Gruzini mówią, że khrynkali je się tylko rękoma, użycie widelca i noża to obciach
Jakże inne jest nasze, europejskie pojecie dobrej i zlej drogi. Gruzin mówiąc, ze droga przez góry jest dobra ma na myśli tylko tyle, że jest ona przejezdna. Wracając do Batumi. Miasto rozwija się i idzie to nieźle. Kamienice z przełomu wieku XIX – XX wyglądają niesamowicie. Nowo otwarty hostel „Batumi” cieszy się wzięciem. W tym hostelu szanse dostaje flaszka, która jechała do nas z Polski. Po bardzo miłym wieczorze i zwiedzeniu Batumi jedziemy w góry.
Hostele są niesamowite. Zbierają się tam krejzole, dziwaki z całego świata. Tworzy to niesamowity klimat, nie zawsze przyjemny, ale zawsze ciekawy. Ciekawe czy Ci ludzie o nas też mówili „dziwaki z Wrocławia”
Acha rada. My ze sobą zabraliśmy naklejki z Polska i Wrocławiem oraz małe flagi. Zostawialiśmy te skromne podarki ludziom, którzy nam pomogli i zaciekawili. Skromny prezencik a nie wyobrażacie sobie jak to cieszy i starych i młodych.
Jeżeli Wy lub Wasze matki, żony i kochanki mają zamiłowanie do gotowania i pysznego jedzenia zapraszam do przeczytania na tym blogu postów kulinarnych z sierpnia 2011. Znajdziecie tam wiele dla podniebienia.
Awaria nr 4 – bierze olej. Teraz wiem ze oleju silnik nie brał tylko był wyciek na oringu w rozruszniku. Na szczęście olej można kupić wszędzie oryginalny lub w butelce po coli. Jak kto woli.
Południowa droga na wschód przyniosła nam wiele wrażeń. Do pokonania 180km ale po ok. 30-40km asfalt się kończy i wspinamy się. Nie było tragedii ani pospiechu. Jednak im wyżej tym mniej sil. Madzia wskakuje do marszruty i jedzie się swobodniej. Problem był taki ze marszruta kończy bieg na samym szczycie. Całe szczęście ze nadjechała terenówka. Witek i Anita wzięli Madzie i nadal jechałem sam.
Droga przednia, szuter, błoto, mega błoto, dwie rzeki do przejechania, miodzio. Tego dnia nie dojechaliśmy do celu.
Wardzia (skalne miasto) i kierunek Tbilisi. Cala drogę leje. Ubrania się susza 2 dni po kto by się zatrzymywał i czekał aż minie deszcz.
Awaria nr 5 – GPS zamókł (i tak nie lubię GPS-ów , szkoda tylko , ze to nie był mój)
O Tbilisi nie będę się rozpisywał, bo nie ma o czym.
Kondycja motonga znacznie się pogorszyła, dlatego pada decyzja o powrocie promem przez morze. Oszczędzamy 2tys km. Są bilety i dwa dni czekania na statek. A potem 3 dni czekania na ląd. Dzień na statku najlepiej opisać tak: śniadanie – bimber – obiad – bimber – kolacja – spać..
Z Tbilisi podążamy Droga Wojenna. Jest co podziwiać. Droga wspina się wysoko i podejmuje decyzje, która mnie zaskakuje do dziś. Przed przełęczą zawracamy. Kończy się asfalt pada i się wszystko psuje. Awaria 6 – amortyzator tylni robi się miękki, awaria 7 – stelaż się urywa po raz pierwszy, awaria 8 - stelaż urywa się po raz drugi; awaria 9 – stelaż urywa się po raz trzeci; awaria nr 10 – tylny hamulec przypieka się do tarczy i kończy żywot; awaria nr 11 – drą się rękawiczki i pęka bransoleta od zegarka. Dzień nie mógł się skończyć. Jeszcze leje jest zimno. Śpimy w hotelu bo sił na szukanie czegokolwiek brak. Śpimy w mieście gdzie urodził się Stalin.
Ukraina i wita nas sześciu-godzinna odprawa. Na szczęście nie robi to na nas wrażenia i z dziewięcioosobowej grupy motocyklistów wyjeżdżamy pierwsi. Celnicy coś mówili o 10$ łapówki, ale obeszli się tylko smakiem. Jazda była krotka, bo napotykamy granice Ukrainy z Naddniestrzańską Republika Mołdowy. Kraj uznawany tylko przez Mołdawię i Rosję. Co to oznacza dla nas? Jak się cos stanie w tymże kraju to Polska traktuje to, ze stało się w Mołdawii, a Mołdawia mówi, ze to nie u nich. Czyli dupa blada.
Na granicy po zapłaceniu opłaty drogowej, która jest zależna od marki moto i rocznika (11$) celnik bierze nas na stronę i próbuje wymusić jakieś „ little money ”. Dialog wyglądał tak:
Celnik: „ mogę was wpuścić albo nie wpuścić”
My: „to nas wpuszczaj albo nie wpuszczaj”
Dla szybkiego zobrazowania sobie tej sytuacji powtarzajcie to przez godzinę.
Wymiękł.
Kraina niczym nie wyróżniająca się. Po drodze mały mandat 15$ i 20 bułgarskich lewów za zawracanie na ciągłej i jazdę po pasie dla trolejbusów.
Następny przystanek Kiszyniów. Hostel „Chisinau” omijajcie z daleka. Nie miło i buractwo. Chcemy zwiedzić największe winnice (150km korytarzy), ale nie ma znaków i nie umiemy tam trafić. Nocleg przed Ukraińską granica i uderzamy niczym Turcy na Chocim i Kamieniec Podolski.
Bardzo przyjemna twierdza chocimska i zamek w Kamieńcu. Już chcemy wyjeżdżać i poważna awaria. Gaźnik zalewa świece. Pomoc pana złotnika i po 2h gaźnik wyczyszczony, świece wypalone. Wszystko hula jak należy. Śpimy w prochowniach zamku.
Od 3 w nocy leje. Cala drogę do granicy z Polska leje, ok. 400km. Szybka odprawa na granicy i jesteśmy w Polsce. Rozkoszujemy się droga do Rzeszowa. Na Rynku w Rzeszowie mamy najtańszy nocleg z całej wyprawy.
Rzeszów – Nysa – Wrocław
Pod klatka we Wrocławiu moto umiera. Do tej pory nie jeździ.
Jak sami widzicie nie trzeba mieć motonga za wielkie pieniądze, ani wielkich funduszy. Moja wiedza na temat mechaniki też nie jest wielka. Umiejętności jeździeckie mieliśmy żadne. A jednak się udało. Co ja gadam. My wiedzieliśmy, że to zrobimy. Nie jechaliśmy w przysłowiową czarna dupę, żeby nie było kogoś kto by nam nie pomógł. Liczyliśmy nie tylko na siebie, ale i na ludzi. Nie przeliczyliśmy się. Mamy otwarte głowy i nie jedno jeszcze wymyślimy. Aktualnie motong ma przerwę ale jeszcze zagnamy go do roboty.